“Sandman” to jedna z najbardziej rozpoznawalnych noweli graficznych na świecie. Neila Gaimana – wszechstronnie doświadczony pisarz – wspiął się w niej na swoje wyżyny. Opowiedział historię o ucieleśnieniu snu – swojego rodzaju bogu marzeń. O istocie tak potężnej, że znajduje się w hierarchii ponad znanymi nam z rozmaitych mitologii bóstwami.
I to warto podkreślić. Na łamach komiksu regularnie pojawiają się postacie z legend całego świata i (jednocześnie!) superbohaterowie z uniwersum DC (aczkolwiek ci mniej znani). Jedną z istotnych postaci pobocznych jest Lucyfer, który prowadzi klub nocny (właśnie stąd wziął się pomysł na osobny serial).
Historie dotyczą bohaterów o nieskończonych mocach i jak przystało na serię o panu marzeń sennych, są diabelnie wręcz oniryczne.
I już przy pierwszych zapowiedziach fani zachodzili w głowę: “Jak coś takiego można w ogóle zekranizować? Jak przenieść na ekran wielowątkowość, dygresje i zmieniający się co chwilę styl artystyczny?”
Dzisiaj postaramy się odpowiedzieć na pytanie, jak serwis streamingowy wywiązał się z zadania. A bardziej konkretnie, wytłumaczyć, czy Sandman od Netflixa to ekranizacja udana.
Sandman od Netflixa – problemy z ekranizacją
W przypadku takiego na przykład Batmana ekranizacje są dosyć prostym zabiegiem. Wybieramy umięśnionego aktora do roli Mrocznego Rycerza, stawiamy naprzeciw niego jednego z łotrów z dosyć bogatej galerii i patrzymy, jak panowie okładają się pięściami.
Sandman… Sandman to bardziej skomplikowana sprawa. Jak przystało na Gaimana odniesienie do popkultury (lub kultury) znajdziemy tutaj na każdym kroku. Maska Snu jest na przykład nawiązaniem do innego Sandmana – dawno zapomnianego bohatera DC, który biegał za przestępcami w masce gazowej i jakżeby inaczej, usypiał ich.
W jednym z pierwszych odcinków komiksu Sen udaje się do piekła, aby tam walczyć z demonem o artefakt w pojedynku na improwizowaną poezję (tak jakby).
Automatycznie pojawia się więc pytanie: “Kto będzie chciał coś takiego oglądać?”
Zainteresowanie jak na razie jest spore. W końcu zarówno sam komiks, jak i jego twórca, mają na świecie rzesze fanów.
Już w pierwszym odcinku widzimy, że Netflix wprowadził sporo zmian. I wyjaśnijmy. Zmiany te musiały się pojawić. Seriale najzwyczajniej w świecie ogląda się zupełnie inaczej niż czyta komiksy.
Nie chodzi jedynie o to, że postać Luciene zmieniła się z białego mężczyzny w czarnoskórą kobietę. W końcu sługa Morfeusza mieszka w Śnieniu, a tam nie takie przemiany są na porządku dziennym.
Na przykład Corinthian w komiksie pojawia się dopiero w odcinku dziesiątym. Na ekranie widzimy go już w pierwszym. Ma to na celu nadanie pewnego rozpędu fabule. Danie widzom myszki, za którą jak koty, będą mogli podążać.
Większy nacisk zostaje nałożony także na postać Alexa. W serialu zostaje on mocno zhumanizowany. Możemy się dosyć dokładnie przyjrzeć temu, jak dorasta pod butem swojego ojca i z wolna staje się kolejnym nadzorcą uwięzionego Morfeusza.
Sandman od Netflixa – wierność oryginałowi
Jak na razie wielu odbiorców chwali nowego “Sandmana” za jedno – dosyć dużą wierność oryginałowi. W dziesięciu odcinkach zostały przedstawione historie z dwóch pierwszych zeszytów.
Oczywiście fabuła momentami odbiega od oryginału. Pojawiają się też elementy wykładania widzowi kawy na ławę.
Z jednej strony są dosyć irytujące. A z drugiej, ciężko sobie bez nich wyobrazić tę produkcję. Bez postaci na swój sposób tłumaczących niektóre wątki, najzwyczajniej w świecie ciężko byłoby je zrozumieć.
W wielu wypadkach twórcy ekranizacji zrezygnowali z inwersji czasowej na rzecz przedstawiania wątków w ich naturalnym biegu. To akurat łatwo zrozumieć. Nie ma co dokładać zagmatwania do serii, której fabuła i tak sama w sobie jest mocno zawiła.
Pochwalić należy także za surrealizm. Serial jest niemal tak samo magiczny jak komiks. Style filmowe i fabularne zmieniają się tutaj jak w kalejdoskopie. Przeskakujemy od metafizycznego horroru do historycznego fantasy.
No i nie można zapomnieć o aktorach. W roli samego pana snów pojawia się Tom Sturrige, który jest niemal tak hipnotyczny jak komiksowy oryginał.
TBI